poniedziałek, 7 czerwca 2021

lawina

 

Mam uczucie, że wszystko się sypie, począwszy ode mnie, poprzez moje największe marzenie po moje małżeństwo. Dawno już w tych moich zmaganiach się z depresją nie czułam się aż tak samotna i porozbijana na miliony kawałeczków niemożliwych do sklejenia. Najgorsze jest chyba to uczucie, że każdego dnia te kawałeczki mnie są rozbijane na kolejne co raz mniejsze cząsteczki. Dawno nie było tak źle, niby się wie, że depresja nigdy tak naprawdę nie odejdzie, że zawsze jest blisko, nawet wtedy kiedy wydaje się nam, że już z nią wygraliśmy to wystarczy kilka małych kamyczków by lawina zeszła znów zasnuwając całe to wywalczone ja. A spod lawiny trudno jest się wygrzebać, zwłaszcza gdy myślało się, że jest się bezpiecznym i nie było się do końca przygotowanym.

Zostając przy tym lawinowo-górskim nazewnictwie pierwsze spotkanie z depresją przyrównałabym do ludzi idących w góry w japonkach (albo nawet w szpilkach), bez kondycji, bez świadomości że góry potrafią być bardzo niebezpieczne i zwodnicze. Pierwsze spotkanie jest jak lawina, na którą nie tylko nie jest się przygotowanym ale nawet nie wie się, że ona może zejść. Niby coś tam się wie, w końcu człek oczytany, ma swoje zdanie na wiele sytuacji ale tak naprawdę nic nie rozumie i nie jest w stanie zrozumieć depresji i dobrze, w końcu nie każdego czeka tego typu lawina w życiu, zapewne będą inne równie trudne i nieprzewidziane. Jednak ja skupiam się na depresji czymś co znam aż za dobrze i coś co mi się wydawało okiełznałam, tyle że widzę teraz jak bardzo, bardzo się myliłam.

Drugie zejście mimo iż jesteśmy już bardziej na nie przygotowani, w końcu pewnie mamy już swojego lekarza, dobrze dobrane leki, co niektórzy może nawet mają to szczęście i mają swojego zaufanego psychologa i razem pracują nad rozplątaniem tych miliona zapętlonych kłębków i kłębuszków we własnej głowie. Czyli jako tako udało się nam przystosować do życia z chorobą, której nie widać. Jesteśmy silniejsi o doświadczenie, o świadomość nas samych, o życie z tym piętnem - nazywam depresję piętnem gdyż po pierwsze odciska się ona na nas, po drugie dlatego jak odbierani są ludzie z depresją przez społeczeństwo niby już jest lepiej w tym odbiorze ale nadal łatwo nie jest, jesteśmy też odporniejsi na ludzi którzy zamiast choć spróbować zrozumieć wpędzają nas na nowo w poczucie winy czy proponują byśmy się uśmiechnęli/poszli na spacer/przestali się użalać nad sobą bo inni mają gorzej. Ale czy jesteśmy przygotowani do tego, że znów wielka czapa śniegu czy kamieni zmiecie nas z tej naszej wyboistej i trudnej drogi? A no chyba nie, bo nadal jest to niespodziewane, w moim wypadku spiętrzenie niby małych rzeczy (acz ważnych) uruchomiło depresję uderzenie kolejne. Tonę, tonę pod nawałem śniegu i mimo tego, że mam na sobie odpowiedni sprzęt to wydaje mi się, że tak łatwo się nie odkopię z tej zaspy. Bo po za sprzętem potrzebni są też ludzie i nie chodzi mi o specjalistów ale o tych wolontariuszy co sami z siebie organizują się w grupy i idą na ratunek. Ja nigdy nie miałam rozbudowanej sieci wsparcia, jak pewnie wielu z chorujących na depresję odsuwałam się od ludzi a oni jakoś nigdy specjalnie o mnie nie walczyli. A teraz zostałam właściwie sama, bez prawdziwego przyjaciela (męża nie liczę, bo on jest moim przyjacielem, ale jest też składową większego problemu). Mam ludzi, który deklarują, że należy się spotkać ale gdy przychodzi co do czego, kiedy mówię im niech dadzą znać kiedy mają wolne ja się dostosuję, bo ich życie pędzi a moje się wlecze więc mi się łatwiej będzie dostosować do nich to oni znikają. Oczywiście, wiem że mają swoje sprawy, swoje problemy, swoje życie które obstawiam się nie jest usłane różami, ale odczucie że nikomu spoza rodziny a nas nie zależy (choć w rodzicie to też nie jest różowo) jest strasznie dojmujące. Ostatnio moja kiedyś przyjaciółka, teraz dobra znajoma odezwała się sama z siebie tylko dlatego, że chciała przepis na ciasteczka, tak to próżno czekać na wiadomość od niej, czasem odpiszę na moją próbę kontaktu, ale zawsze mam uczucie, że przeszkadzam. Ta pustka wewnętrzna jest po prostu okropna i sprawia, że nie wiem czy mam siłę i chęć wydobywać się spod tej cholernej lawiny, bo nie mam dla kogo. Nie mam po co, moje małżeństwo się sypie, moje łono jest puste, moje ciało mnie zawodzi, moje życie nic nie znaczy, mało kto nawet z tych najbliższych zauważył, że znów siedzę uwięziona we własnej głowie. Moje zniknięcie obeszło by tak nie wielką garstkę, że właściwie mogę zostać pod tą lawiną i powoli wykańczać samą siebie albo opychając się żarciem albo zmuszając się do wymiotów a najlepiej naprzemiennie może w końcu mój organizm zrobi mi tę przyjemność i się podda. Bo mój umysł nie ma siły już walczyć, wygrzebał sobie jamę w śniegu, zakręcił się w kłębek i na przemian wariuje oraz wpada w otępienie i przy tym wszystkim jest cholernie zmęczony ciągłym myśleniem, analizowaniem chce mieć po prostu spokój skoro i tak nikomu nie jest niezbędny.

czwartek, 31 grudnia 2020

2020 podsumowanie które lekko wymknęło się spod kontroli.

Nigdy nie robiłam podsumowania roku, a jeśli robiłam to bardzo dawno, na tyle dawno, że już zupełnie o tym nie pamiętam. Nie wiem czemu ale czuję teraz ogromny przymus wewnętrzny by takie podsumowanie właśnie wykonać. Może wynika to z tego, że ten rok był zupełnie inny od poprzednich, bardzo dużo zabrał nam wszystkim, pokazał jak bardzo jesteśmy jednak bezsilni w konfrontacji z wirusami. Nie da się ukryć, że chyba wszystkim ten 2020 dał w kość i to ostro, nie sądzę by w historii zapisał się on jakoś chwalebnie. Jednak czy aby na pewno był tylko zły?

 W moim wypadku był trudny, sporo zabrał, mało dał, jednak umocnił mnie w jednej dość ważnej sprawie, zawsze wiedziałam, że rodzina jest dla mnie ważna (mam tu na myśli nie tylko rodziców, męża ale też ciotki, wujków, kuzynostwo i ichnie potomstwo) teraz wiem, że jest najważniejsza, bo nawet kiedy nie możemy się spotykać, to te więzi są i są mocne. Odkryłam na nowo niektóre relacje rodzinne, choć sądziłam zawsze, że akurat ta relacja nigdy nie będzie mi dana. Także pod tym względem rok uważam za udany. Dzięki pracy z psychologiem i kilku rozmową szczerym z moją mamą wreszcie nauczyłyśmy się, tego jak okazywać sobie jak bardzo nam na nas zależy, wcześniej miałyśmy z tym problem, bo każda z nas nadawała te komunikaty na innych falach, nie do końca potrafiłyśmy się z tym zgrać, a teraz rozumiemy się co raz lepiej. Do udanych też zaliczam jeszcze jedną rzecz, w pewnym momencie zdarzyło się coś o czym napiszę niżej, śmierć mojego ukochanego zwierzaka na samym początku pandemii, wiem brzmi to dziwnie przy dobrych aspektach tego roku, ale nie śmierci do niej nie zaliczam. Zaliczam to, że gdy trzeba było być silnym i podjąć najlepszą dla mojego zwierzaka decyzję to byłam w stanie ją podjąć (choć było mi bardzo trudno, ale kierowałam się tylko jego dobrem), oraz to, że od początku do końca byłam przy nim, dzięki temu odkryłam w sobie siłę o jakiej nie wiedziałam do tej pory. Bo z powodu wirusa musiałam być u weterynarza całkiem sama tylko ja i mój kochany zwierzak, nigdy nie sądziłam, że będę miała siłę podjąć taką decyzję i być przy tym wszystkim, ale nie zostawia się przyjaciela i członka rodziny nigdy.

Niestety rzeczy pod hasłem nieudane w tym roku jest znacznie, znacznie więcej. Po pierwsze to o czym już wspomniałam pożegnanie mojego futrzastego przyjaciela, który zawitał u mnie w 2012 roku i bardzo mi pomógł w najgorszym momencie mojej depresji, ta świadomość, że on jest, że mnie potrzebuje a ja jego dawała mi siły by mimo wszystko wstać rano i walczyć, bo ktoś jest ode mnie zależy. Nie abym polecała zwierzaka na depresję, bo zwierz się pojawił jako dodatek do leków, po prostu moje wewnętrzne poczucie obowiązku i świadomość, że on mnie potrzebuje mi bardzo pomogło, ale to bardzo indywidualna sprawa każdego chorego. Zamknięcie, pierwszy lockdown dopadł nas wszystkich oczywiście, ale mnie w momencie kiedy po prawie 2 latach problemów z wychodzeniem z domu znów miałam siłę, odwagę i chęci by wyjść. Poczułam się znowu jak w klatce z której dopiero co udało mi się wyjść, nie muszę mówić, że psychicznie to dobrze nie wpłynęło na proces zdrowienie i wychodzenia na prostą. Ja i tak miałam to wielkie szczęście, że miałam przy sobie kochającego i bardzo wyrozumiałego męża oraz rodziców, tak rodziców podjęliśmy wspólnie decyzję, że przy zachowaniu wszelkich form ostrożności nadal będziemy się widywać. Gdyby nie oni to było by ze mną kiepsko, a tak to było ani specjalnie dobrze ani specjalnie źle. Do kolejnych trudnych doświadczeń tego roku dopiszę stratę swojego miejsca na ziemi, miałam takie jedno ukochane miejsce znane od dzieciństwa gdzie ładowałam sobie akumulatory na cały rok, niestety władze zarządzające tym miejscem od lat próbowały je zamknąć, tym razem Covid im to ułatwił. Stoczyliśmy walkę jak za poprzednich lat, niestety już nic się nie dało zrobić. Wiecie jak to jest gdy zna się każdy kamień, każde drzewo i każdy korzeń? No właśnie ja takie miejsce straciłam. Jasne zostaną piękne wspomnienia i ogromny sentyment ale to nadal cholernie boli. Do jeszcze jednej bardzo trudnej rzeczy Wam się przyznam którą obdarzył mnie ten rok, w końcu po to są anonimowe blogi, bardzo mocnego i trudnego ciosu jaki dostałam prosto w serce od kogoś kogo uważałam za przyjaciela takiego na zawsze. Nie będę się rozpisywać, bo nie chcę tego po raz kolejny przeżywać, plus nie chcę być złośliwa bo po co to komu. Jednak pamiętajcie i to też przypominajka dla mnie nigdy nie wiesz do końca jak wygląda życie drugiej osoby, nie ważne jak jesteś blisko. To, że wiesz o niej sporo nie pozwala Ci oceniać jej wedle siebie. Napiszę tylko tyle o tej relacji, przyjaciel jest bardzo zajęty, praca, studia, remonty, artystyczne wyżywanie się w różnych aspektach, naprawdę robi wiele, bardzo wiele. Zawsze starałam się być na tyle ile mogę obok i bardzo go wspierać, mimo iż za często nie byłam dopuszczana do jego życia, zawsze był jakiś dystans do tego stopnia, że gdy po przyjacielsku chciałam się dopytać o plany związane ze ślubem (bo się zaręczył w tym roku), pytając czy w ogóle myśleli ze swoją drugą połówką o ślubie, czy na razie niekoniecznie to najpierw zostałam spuszczona na drzewo a potem przy spięciu dowiedziałam się, że wchodzę buciorami w jego życie (zresztą ślub to w tym wypadku jeden z wielu momentów gdy właśnie tak mnie olano a potem oskarżono o te buciory). Przy czym starałam się być na każde zawołanie, oczywiście w dobie lockdownu było to komunikatorowe zawołanie. Nawet wtedy kiedy nie wiedziałam w co ręce włożyć, bo choć nie pracuję zawodowo to mam swoje obowiązki, swoje zamówienia i mimo wszystko moje życie nie stoi w miejscu, może nie jest tak aktywne jak jego ale nie stoi już w miejscu. No i raz ośmieliłam się nie odpisywać wystarczająco szybko i o zgroza napisałam, że jestem zmęczona z powodu zarwanych kilku nocy. No i wyczytałam, że nie mam prawa być zmęczona, że mam spojrzeć na siebie oczami innych (jakbym tego nie robiła całe życie i gdyby to też mi pomogło w nabawieniu się depresji) bo jak ja siedząca w domu kura, bez pracy zawodowej mam prawo odczuwać coś takiego jak zmęczenie. Plus dostałam „dobre” rady co powinnam zrobić by nie pracować w nocy (takie o kant dupy rady) i że nawet jeśli pracuję w nocy to przecież mam dzień do odespania (co też tak nie do końca to tak wygląda). Ja głupia nawet próbowałam się wytłumaczyć, po czym znów dostałam przykaz by patrzeć na siebie oczami innych, co zabawne po raz pierwszy od bardzo dawna udało mi się właśnie zrywać z takim patrzeniem na siebie, w czym jest wielka zasługa mojej pani psycholog. Także serio nie wiesz jak wygląda życie innych, albo chcesz być blisko nich, zrozumieć z czym się borykają i próbować ich wspierać (ja taka próbowałam być, jeśli mi nie wyszło to bardzo żałuje ale taka była moja intencja), a nie oceniać wedle siebie. Bo wedle takiej oceny to fakt ja nic nie robię, ale gdyby mój przyjaciel spróbował być rzeczywiście blisko i zrozumieć z czym się borykam co dnia budząc się i chodząc spać z depresją u boku to widział by to co moi najbliżsi, widział by jak wielkie mimo wszystko poczyniłam zmiany w swoim życiu, jak bardzo różni się ono od tego przed kilku lat kiedy byłam w najgorszej fazie. Nie on jeszcze miał czelność pisać do mojego męża niby to martwiąc się a gdy mąż napisał, że mam prawo być zmęczona to przeczytał to samo co ja, że ja nie mam do tego prawa. Także po przepracowaniu tego dość mocno z moim psychologiem napiszę to tu jasno i wyraźnie MAM PRAWO czuć się zmęczona, mam prawo czuć się źle i nie odpisywać wystarczająco szybko, mam prawo być taka jaka jestem i albo kupujesz mnie właśnie taką albo daj sobie spokój. Wiele lat zajęło mi uwalnianie się z okowów tego jaka powinnam być, jaka mam być wedle innych i co inni o mnie myślą, jasne nie jestem wolna w 100% ale walczę o tę wolność każdego dnia. Walki jakie przeżywam każdego dnia by wstać i by funkcjonować w miarę normalnie pożerają moją siłę i sprawiają że bywam zmęczona zanim cokolwiek zrobię, ale taka jest depresja i albo chcesz być ze mną w mojej walce i rozumiesz, że nie zawsze jestem w formie albo mierzysz wszystkich swoją miarą i masz mnie za nic. Ja w takim momencie mam prawo tak mam je by zwyczajnie odseparować się od kogoś kto uważa mnie za mało wartościową osobę. Także jeśli chorujesz tak jak ja i masz koło siebie kogoś kto cię tylko dołuję to odważ się i zrezygnuj z takiej znajomości, na początku będzie bolało ale mimo wszystko warto być wolnym. Czyli tak naprawdę nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, szkoda mi przyjaźni, szkoda mi lat które przeżyłam będąc pewna, że mam tę bliską duszę koło siebie która mnie rozumie. A może i dobrze, że tak się stało właśnie teraz, teraz gdy odzyskuję własny głos i poczucie, że mam prawo. Kiedyś wydawało mi się, że nie mam prawa czuj się tak źle jak się czuję bo inni mają gorzej ode mnie, są chorzy na nieuleczalne choroby, czy są z rozbitych rodzin gdzie jedno z rodziców nadużywało alkoholu, czy z jakiegokolwiek powodu bo ja w mojej sytuacji rodzinnozdrowotnej powinnam być szczęśliwa i być wdzięczna, żeby nie było byłam wdzięczna i doceniałam co miałam, co z tego kiedy wtedy w mojej duszy mieszkał smutek. Teraz nadal tam mieszka ale już się tak nie panoszy jak kiedyś.

Trochę nie do końca takie mi wyszło to posumowanie roku, ale cóż w końcu mam prawo do tego by wyglądało ono właśnie tak, w końcu „wolnoć Tomku w swoim domku”. A teraz pragnę życzyć Wam wszystkim znalezienia w sobie tego prawa do swoich odczuć i do bycia wolnymi od osądów innych, jasne oni będą oceniać ale miejmy to gdzieś, nauczmy się mieć te opinie głęboko gdzie słońce nie dochodzi. Wspierający pamiętajcie, że dla chorych każdy dzień jest walką i że oni naprawdę mogą być tym zmęczeni, po prostu bądźcie blisko, to naprawdę może pomóc życzę Wam by pomogło. Walczący życzę Wam odwagi by zawalczyć o siebie, by poprosić o pomoc specjalistów, byście mieli wokół siebie życzliwych ludzi, którzy nie są w stanie Was zrozumieć (i niech się cieszą, że nie są w stanie) ale niech mimo wszystko próbują Was nie oceniać ale wspierać w tej trudnej i karkołomnej walce. Wszyscy trzymajcie się zdrowo (na tyle ile się da), szczęśliwie i spokojnie oby ten Nowy Rok był dużo lepszy od tego starego, i pamiętajcie powtórzę to jeszcze raz Macie Prawo.

 

wtorek, 13 października 2020

depresja a śnieg, czyli jak spróbować rozumieć depresję

 

Tak wiem, znowu długo mnie nie było, ale jakoś mi się nie składało, czyli najprościej rzecz ujmując kiedy miałam wenę do pisania, to nie miałam za bardzo jak albo na czym (awaria lapka dużo komplikuje). Mi mniej ni więcej jestem a to głównie poprzez pewien bardzo ciekawy artykuł podrzucam link do niego:

 

http://hakierka.pl/2018/06/26/dla-tych-co-wciaz-nie-rozumieja-czym-jest-depresja/

 

Będę nawiązywać do głównego porównania czyli porównania depresji do miejsca gdzie cały czas pada śnieg. Podaruję sobie wycieczki do również wspomnianej w tekście koleżanki robiącej doktorat z wbijania szpilek, bo powiedzmy sobie szczerze każdy kogoś takiego zna, lepiej lub gorzej, także po co robić im dodatkową reklamę? Niech sobie żyją w swoim, wedle ich uznania, idealnym świecie tylko niech nam dadzą święty spokój.

 

Otóż śnieg jako wyjaśnienie depresji jest wręcz idealny, bo czyż na początku nie jest tak, że pojawienie się śniegu owszem wymusza na nas ludziach pewne zmiany w planowaniu dnia, np. wyjścia wcześniej z domu by odśnieżyć samochód albo podjazd (albo jedno i drugie), ubrania się grubiej (co często gęsto ogranicza nasze ruchy). Czyli śnieg wymusza pewne zmiany, lekko bo lekko ale narzuca nam swoje prawa a my musimy się do nich dostosować. A teraz wyobraź sobie, że tam gdzie żyjesz śnieg pada bez przerwy, dzień w dzień, bez ustanku. Owszem na początku masz siłę by się ubrać na cebulkę (twoją zbroję, która w wypadku depresji jest maską uśmiechu, normalności) bierzesz szpachlę i lecisz odśnieżać sobie drogę do wyjścia w świat. Owszem na początku masz do tego chęci, choć od szuflowania aż Ci ręce opadają, ale masz cel, wyjść z domu i udawać, że wszystko jest w porządku, że Twoje samopoczucie nie wpływa na to, że umierasz w środku każdego dnia po trochu. Jednak każdego dnia jest ciężej zwlec się, przybrać tę zbroję i ruszyć do boju ze śniegiem, zwłaszcza że każdego dnia jest go co raz więcej. On nie znika, mimo iż szuflujesz sobie tę trasę do ludzi codziennie, to ona codziennie jest zasypana bardziej i bardziej musisz się namęczyć by się wydostać z domu. Zaczynasz odpuszczać co raz więcej, spotkań, zajęć, wypadów ze znajomymi na piwo. Bo jest Ci za ciężko, jesteś ciągle zmęczony tą walką ze samym sobą o to by wstać. A śnieg cały czas pada, cały czas Twoja depresja się pogłębia i co z tym idzie cały Ty jesteś cały obolały, zmęczony i bez chęci do życia, do aktywności jakiejkolwiek. Zaczynasz żyć jakby w zawieszeniu, czas sobie pędzi a ty jakbyś włączył pauzę i obserwujesz je za okien nie wyściubiając nosa z domu (azylu bez śniegu). Moje spauzowanie przypadło na czas moich studiów, sprawiło że wiele rzeczy odpuściłam, że na wiele rzeczy nie miałam fizycznie i psychicznie siły. Mam kilka lat życia jakby wyciętych z życiorysu, owszem one były, świadczy o tym chociażby to, że spauzowałam mając jakieś 22 lata a teraz 10 lat później niestety kiedy powoli i to bardzo powoli zaczynam wracać do w miarę normalnego trybu życia (choć do tego by nazwać ten tryb normalnym jeszcze mi bardzo daleko) to nie mam lat 22 tylko już 32. Także mam 10 lat jakby w plecy, ale nie z lenistwa, czy bo tak mi było wygodnie, bynajmniej nawet nie wiecie jak bardzo chciałabym normalnie funkcjonować, zrobić normalnie studia, pójść po nich do pracy i rozwijać się bez żadnych hamulców od życia. Niestety miałam zaciągnięty ręczny na maksa i dopiero od jakiegoś roku powoli czuje, że on popuszcza, ale niestety nie da się tego zrobić magicznym pstryk i już. To jest cholernie ciężka praca każdego dnia, to jest walka ze sobą by wstać, by ruszyć, by wyjść do ludzi, by się nie bać tego jak mnie odbiorą. Czasem mi się udaje lepiej, czasem gorzej a czasem wcale, jednak nie poddaję się bo widzę światełko w tunelu. Nadal pada u mnie śnieg ale już taki drobniejszy łatwiej sobie z nim radzić, zresztą czuję gdzieś pod skórą, że moja wiosna gdzieś tam jest, może jeszcze nie spotkam się z nią w tym roku, może nie w następnym ale wiem, że kiedyś ona przyjdzie, w najgorszym okresie byłam pewna, że nic mnie po za śniegiem już nie czeka. Dlatego pamiętaj Ty, który wspierasz kogoś w depresji, zarzucanie tej osobie lenistwa nie pomoże, wdeptywanie w ziemię pt. zobacz ile ja robię a Ty nic, też nie pomoże. Wiesz co może pomóc? Bycie przy takiej osobie, nie kazanie jej się rozchmurzać, pozwolić jej być takim jakim potrzebuje/jakim jest w danej chwili. Usiądź obok, nie wiem zrób herbaty, przytul (o ile pozwoli), po prostu pokaż (nienachalnie), że jesteś i będziesz, że chory może na Ciebie liczyć. Taka obecność, może wiele pomóc w końcu chory chce być zdrowy, ale najpierw sam musi dojść do tego wniosku, a obecność kogoś zaufanego z kim rzeczywiście można pogadać (gdy już się dojrzeje do tego momentu) daje dużo wsparcia, do tego by ruszyć przez te śnieżne zaspy i zacząć szukać pomocy. Tylko nic na siłę, bo na siłę niczego nie da się zmienić. Wszystkim Wam, którzy są przy chorych życzę dużo spokoju i cierpliwości oraz ciepła, bo tego chory od Was potrzebuje, chorym tym co siedzą zasypani na maksa śniegiem życzę Wam abyście mieli kogoś kto Was próbuje zrozumieć, a nie zmienić, przy sobie, by gdy już dojrzejecie do zawalczenia o samych siebie byście mieli wspaniałe wsparcie przy boku, pamiętajcie wiosna gdzieś tam jest i przyjedzie kiedyś przyjdzie tylko jej na to sami pozwólmy i o nią zawalczymy. Wytrwałości i dla wspierających i dla walczących z depresja.

lawina

  Mam uczucie, że wszystko się sypie, począwszy ode mnie, poprzez moje największe marzenie po moje małżeństwo. Dawno już w tych moich zmag...