Mam uczucie, że wszystko się sypie, począwszy ode mnie, poprzez moje największe marzenie po moje małżeństwo. Dawno już w tych moich zmaganiach się z depresją nie czułam się aż tak samotna i porozbijana na miliony kawałeczków niemożliwych do sklejenia. Najgorsze jest chyba to uczucie, że każdego dnia te kawałeczki mnie są rozbijane na kolejne co raz mniejsze cząsteczki. Dawno nie było tak źle, niby się wie, że depresja nigdy tak naprawdę nie odejdzie, że zawsze jest blisko, nawet wtedy kiedy wydaje się nam, że już z nią wygraliśmy to wystarczy kilka małych kamyczków by lawina zeszła znów zasnuwając całe to wywalczone ja. A spod lawiny trudno jest się wygrzebać, zwłaszcza gdy myślało się, że jest się bezpiecznym i nie było się do końca przygotowanym.
Zostając przy tym lawinowo-górskim nazewnictwie pierwsze spotkanie z depresją przyrównałabym do ludzi idących w góry w japonkach (albo nawet w szpilkach), bez kondycji, bez świadomości że góry potrafią być bardzo niebezpieczne i zwodnicze. Pierwsze spotkanie jest jak lawina, na którą nie tylko nie jest się przygotowanym ale nawet nie wie się, że ona może zejść. Niby coś tam się wie, w końcu człek oczytany, ma swoje zdanie na wiele sytuacji ale tak naprawdę nic nie rozumie i nie jest w stanie zrozumieć depresji i dobrze, w końcu nie każdego czeka tego typu lawina w życiu, zapewne będą inne równie trudne i nieprzewidziane. Jednak ja skupiam się na depresji czymś co znam aż za dobrze i coś co mi się wydawało okiełznałam, tyle że widzę teraz jak bardzo, bardzo się myliłam.
Drugie zejście mimo iż jesteśmy już bardziej na nie przygotowani, w końcu pewnie mamy już swojego lekarza, dobrze dobrane leki, co niektórzy może nawet mają to szczęście i mają swojego zaufanego psychologa i razem pracują nad rozplątaniem tych miliona zapętlonych kłębków i kłębuszków we własnej głowie. Czyli jako tako udało się nam przystosować do życia z chorobą, której nie widać. Jesteśmy silniejsi o doświadczenie, o świadomość nas samych, o życie z tym piętnem - nazywam depresję piętnem gdyż po pierwsze odciska się ona na nas, po drugie dlatego jak odbierani są ludzie z depresją przez społeczeństwo niby już jest lepiej w tym odbiorze ale nadal łatwo nie jest, jesteśmy też odporniejsi na ludzi którzy zamiast choć spróbować zrozumieć wpędzają nas na nowo w poczucie winy czy proponują byśmy się uśmiechnęli/poszli na spacer/przestali się użalać nad sobą bo inni mają gorzej. Ale czy jesteśmy przygotowani do tego, że znów wielka czapa śniegu czy kamieni zmiecie nas z tej naszej wyboistej i trudnej drogi? A no chyba nie, bo nadal jest to niespodziewane, w moim wypadku spiętrzenie niby małych rzeczy (acz ważnych) uruchomiło depresję uderzenie kolejne. Tonę, tonę pod nawałem śniegu i mimo tego, że mam na sobie odpowiedni sprzęt to wydaje mi się, że tak łatwo się nie odkopię z tej zaspy. Bo po za sprzętem potrzebni są też ludzie i nie chodzi mi o specjalistów ale o tych wolontariuszy co sami z siebie organizują się w grupy i idą na ratunek. Ja nigdy nie miałam rozbudowanej sieci wsparcia, jak pewnie wielu z chorujących na depresję odsuwałam się od ludzi a oni jakoś nigdy specjalnie o mnie nie walczyli. A teraz zostałam właściwie sama, bez prawdziwego przyjaciela (męża nie liczę, bo on jest moim przyjacielem, ale jest też składową większego problemu). Mam ludzi, który deklarują, że należy się spotkać ale gdy przychodzi co do czego, kiedy mówię im niech dadzą znać kiedy mają wolne ja się dostosuję, bo ich życie pędzi a moje się wlecze więc mi się łatwiej będzie dostosować do nich to oni znikają. Oczywiście, wiem że mają swoje sprawy, swoje problemy, swoje życie które obstawiam się nie jest usłane różami, ale odczucie że nikomu spoza rodziny a nas nie zależy (choć w rodzicie to też nie jest różowo) jest strasznie dojmujące. Ostatnio moja kiedyś przyjaciółka, teraz dobra znajoma odezwała się sama z siebie tylko dlatego, że chciała przepis na ciasteczka, tak to próżno czekać na wiadomość od niej, czasem odpiszę na moją próbę kontaktu, ale zawsze mam uczucie, że przeszkadzam. Ta pustka wewnętrzna jest po prostu okropna i sprawia, że nie wiem czy mam siłę i chęć wydobywać się spod tej cholernej lawiny, bo nie mam dla kogo. Nie mam po co, moje małżeństwo się sypie, moje łono jest puste, moje ciało mnie zawodzi, moje życie nic nie znaczy, mało kto nawet z tych najbliższych zauważył, że znów siedzę uwięziona we własnej głowie. Moje zniknięcie obeszło by tak nie wielką garstkę, że właściwie mogę zostać pod tą lawiną i powoli wykańczać samą siebie albo opychając się żarciem albo zmuszając się do wymiotów a najlepiej naprzemiennie może w końcu mój organizm zrobi mi tę przyjemność i się podda. Bo mój umysł nie ma siły już walczyć, wygrzebał sobie jamę w śniegu, zakręcił się w kłębek i na przemian wariuje oraz wpada w otępienie i przy tym wszystkim jest cholernie zmęczony ciągłym myśleniem, analizowaniem chce mieć po prostu spokój skoro i tak nikomu nie jest niezbędny.